sobota, 13 września 2014

Elfie łzy IV

Nie ma to jak pierwszy raz pójść na praktyki i zostać pogryzionym przez psa.. 

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~


Nie oglądając się za siebie ruszyłem pewnym krokiem wzdłuż korytarza, żeby jak najszybciej opuścić zimny budynek. Po przejściu połowy jego długości skręciłem w lewo do pokoju gościnnego. Z wysokiego bogato zdobionego sufitu pomieszczenia zwisał ogromny, kryształowy żyrandol stworzony z tysięcy połyskujących, przezroczystych niczym kropla wody kamieni osadzonych na podstawie z białego, jakby oszronionego złota powyginanego w fantazyjne pętle. Ściany wraz z posadzką zostały wykonane z mlecznego, chłodnego marmuru w centrum przykrytego mięciutkim jak sierść kociaka ciemnoszarym dywanem. Gdy stanęło się na nim gołą stopą człowiek odnosił wrażenie, że stąpa po chmurach. Na nim został ustawiony dębowy stolik na kocich łapach oraz dwa fotele z ciemnym obiciem. Po lewej znajdował się kominek, w którym na powoli szarzejących kłodach wesoło tańczyły płomienie. Od czasu do czasu wylatywała z niego malutka iskierka w heroicznej próbie ogrzania zamku. Ściane naprzeciw mnie zajmowały trzy wysokie, wąskie okna przykryte kremową zasłoną delikatnie i z gracją spływającą falami po bokach przy dole związaną szarym, kręconym sznurem zakończonym dużymi futrzanymi pomponami. Po prawej znajdowały się drzwi do kuchni, których pilnowały osadzone po obu stronach potężne wykonane z czarnego marmuru anioły. Oba miały rozłożone szeroko skrzydła i poważne oblicza oraz bacznie obserwowały całe pomieszczenie. Jeden dzierżył w dłoniach miecz oparty o posadzkę, a drugi łuk z pięcioma strzałami.
Powoli podeszłem do kominka, usiadłem przed nim po turecku i zapatrzyłem się w tańczący ogień. Musiałem w końcu wziąć życie w swoje ręce. Przez cały żywot ślepo wierzyłem w każde słowo ojca. Nadeszła pora, żeby wszystko postawić na jedną kartę. Nie jeden raz planowałem przebieg bitwy i byłem w tym naprawdę dobry, lecz nigdy na własne oczy nie widziałem naszego wroga, ani nie walczyłem na śmierć i życie. Nadszedł czas na walkę w słusznej sprawie - na zażegnanie konfliktu. Niech nastanie pokój.
Wstałem, omiotłem wzrokiem pomieszczenie i ruszyłem z powrotem do komnaty ojca, lecz tym razem byłem pewny siebie, wiedziałem czego od niego rządam i nie miałem zamiaru się przed nim złamać. Pośpiesznym krokiem przeciąłem korytarz, a następnie energicznie zapukałem do drzwi.
-Wejść!
Nacisnąłem klamkę wkraczając do pokoju.
-Ojcze.- spojrzałem w jego zdumione oczy.- Mam zamiar jak najszybciej udać się na pole bitwy. Chcę zobaczyć naszych żołnierzy w akcji.
-Skąd ta nagła zmiana kursu? Jeszcze niespełna pół godziny temu chciałeś pokoju, a teraz chcesz dołączyć do oddziału? - zmierzył mnie podejrzliwie.
- Nie moge dłużej siedzieć bezczynnie. Zdamirze gramy istnieniami ludzkimi. Po tylu latach potyczek powinniśmy ukazać nasze wsparcie dla nich. Pragnę również ochronić honor naszego rodu.- posłałem mu spojrzenie pełne nadziei, skłoniłem głowę i ukląkłem na jedno kolano. Rodziciel podszedł do mnie i położył mi dłoń na ramieniu.
-Dobrze wiesz, że nie mogę pozwolić na stracenie jedynego dziedzica tronu. Musisz trwać na nim po mojej prawicy i wspierać duszą naszych poddanych.
Uniosłem głowę ignorując pasmo włosów spadające mi na twarz i spojrzałem w oczy ojcu.
- Nie sądzisz, że pospólstwo widząc twego jedynego syna ruszającego do boju obudzi w sobie ducha walki? Nie sądzisz, że ci, którzy upadli podniosą się widząc wsparcie króla?
-Synu wstań. - wypełniłem jego rozkaz - Nie ważne co powiesz moje stanowisko pozostanie niezmienione.
-Tak samo jak moje. Wyjeżdżam lada moment. - ruszyłem do drzwi, a Zdamir chwycił mnie za ramie.
-Skoro sądzisz, że na tym polegają twoje obowiązki, jako wojskowego to idź...- nie mogłem się przemóc do odwrócenia głowy- lecz nie uzyskasz mojego poparcia.
Wyrwałem ramie z jego dłoni.
-Żegnaj.
Opuściłem pokój zostawiając go zapatrzonego w okno.